11 marca

My, wy, one, oni...

Książka Żanny Słoniowskiej to proza kilkuaspektowa. Analizować można w niej zarówno tło historyczne, w którym przeplatają się losy Ukraińców, Polaków i Rosjan począwszy od czasów pierwszej wojny światowej, artystyczny świat Lwowa i dzieje kilku pokoleń twórczyń związanych z operą lub malarstwem, wreszcie – fascynujący obraz skomplikowanych relacji międzykobiecych, z dominującym pierwiastkiem archetypicznej matki, rozumianej w Jungowskim kontekście kompleksu matki u córki [1].

Powieść tę można, a nawet trzeba czytać jako kronikę losów ludności z pogranicza Polski i Ukrainy, oraz ich poszukiwań tożsamości, uwarunkowanej zarówno wydarzeniami historii XX wieku, jak też aktualnym dla ich danego miejsca pobytu ustrojem politycznym. Mamy tu bowiem do czynienia z czterema pokoleniami kobiet: pierwszy plan, również narracyjny, obejmuje najmłodsza z nich, jednak świat, który ogląda, zdeterminowany jest wspomnieniami kolejnych kobiet z rodziny: jej matki, babki, oraz prababki. Taki stan rzeczy, w dodatku osadzony w środowisku pozbawionym mężczyzn mających bezpośredni wpływ na ich domowe życie (kilkupokoleniowy schemat symbolicznego zabójstwa ojca, który obrazuje samowystarczalność kobiecą [2]) sprawia, że wszystkie te cztery kobiety stają się od siebie bezwzględnie zależne, a każda próba wyłamania się jednostki z – jakby nie było – bezpiecznego w nieustannym czasie wojny schematu, rodzi opór pozostałych. Wynika to z faktu, że każda z bohaterek okaleczona jest przez jakieś doświadczenia okołowojenne: Prababka pamięta Petersburg sprzed I wojny światowej, babka, Aba, II wojnę i bratobójczą wojnę polsko-ukraińską, matka – ustrojową rewolucję lat 80, którą zresztą jako działaczka przypłaci ikoniczną śmiercią. Lata późniejsze przyniosły względny spokój, który (dla córki) zburzyły zeszłoroczne wydarzenia z Majdanu, i aktualna, wciąż niespokojna sytuacja na Ukrainie. Każda z tych kobiet na swój sposób jest rewolucjonistką i wojowniczką, zarówno w walce z systemem, własną nieudolnością, czy z wewnętrznym poczuciem nieposiadania talentu w rodzinie pełnej artystów. Każda także jest uzależniona od swojej matki, co tworzy specyficzny łańcuch niemożliwych do zerwania powiązań. Bohaterki są na siebie skazane, gdyż w takim aspekcie relacji, co zresztą podkreśla Jung, nie mogą wyzwolić się od macierzyńskiej dominacji. Rodzą się zatem u nich kompleksy, które realizują się na dwóch płaszczyznach: pierwsza posiada hipernaturalne rozwinięcie cech żeńskich, i objawia się przejaskrawionym rozwinięciem instynktów (głównie popędu seksualnego i macierzyńskiego), drugi natomiast całkowicie stara się wyzbyć cech feminarnych, przerzucając swoje wewnętrzne projekcje na matkę, która wydaje się być ucieleśnieniem doskonałości. Stan ten w powieści jest stopniowany: o ile starsze kobiety swoje kompleksy względnie wyciszają, o tyle głośniej budzą się one w pokoleniu młodszym, przybierając najokazalszą formę u córki, obwarowanej przecież aż trzema (!) matkami. Ciekawą postacią jest tu Mikołaj, jedyny powieściowy mężczyzna: historyk sztuki i dawny partner Marianny, a obecny kochanek córki. Związek z nim, pozornie całkowicie normalny, staje się identyfikacją ze zmarłą matką; starszy mężczyzna staje się niejako jej substytutem, wynagrodzeniem za brak permanentnie aktywnej zawodowo i społecznie rodzicielki w życiu dziewczynki, nastolatki, a wreszcie młodej kobiety.
Książka niniejsza to również hymn na cześć sztuki, która obecna jest w życiu każdej z bohaterek, i niebagatelnie wpływa na ich losy zarówno zawodowe, jak i codzienne: Marianna jest znaną ukraińską śpiewaczką operową, Aba maluje obrazy (zrezygnowała ze studiów artystycznych na kategoryczne żądanie swej matki), wreszcie po śmierci Prababki wychodzi na jaw, że również trudniła się śpiewaniem, o czym świadczą znalezione w jej pokoju nuty i zdjęcia w burleskowych, kabaretowych stylizacjach z lat 20. Najmłodsza córka nie przejawia jakichś ogromnych talentów, co również generuje u niej kompleks niższości wobec idealizowanej matki (matek), stąd też jej fascynacja witrażem w kamienicy w której mieszkają, i mężczyzną zajmującym się jego ochroną jako nietypowego zabytku. Tutaj można pokusić się o odszukanie metafory, którą w kontekście witrażu może być sama Ukraina: zbudowana z różnobarwnych, wielokulturowych jednostek, osadzona w odwieczne architektoniczne europejskie ramy, poza którymi nie przetrwa: stąd też niezgoda na przeniesienie tego obiektu/witrażu w inne, wyznaczone przez nomen omen, oligarchę, miejsce.


Tekst Domu z witrażem zajął pierwsze miejsce w konkursie "To się musi powieść", organizowanym przez Wydawnictwo Znak Literanova. Słusznie, gdyż autorka (czy tożsama z pierwszoosobowym narratorem?) operuje pięknym, wysmakowanym, literackim językiem, ubierając proste czynności w poetyckie obrazy. Być może właśnie to – tworzenie słowem – jest ten malarski, zaginiony talent, który u siebie powinna odkryć bohaterka powieści. Przejmującego wymiaru dodaje książce nadal zaogniona sytuacja na Ukrainie, gdzie przecież cały czas żyją kobiety takie same jak te opisane w książce. Takie same jak my, kobiety w Polsce, Rosji czy w innych krajach świata. Warto jednak wypowiedzieć takie samo życzenie, jak cytowany w powieści ukraiński arcybiskup Bilczewski, piszący w liście do swojego polskiego przyjaciela, również kapłana: „Oby bratobójcza walka jak najprędzej się skończyła, boć przecież po wszystkim czeka na Sąd Boży” [3]. Niestety, koło historii, jak widać i w Domu z witrażem, i w najnowszych wiadomościach – znowu się zatacza.

[1] Por. Carl Gustav Jung: O naturze kobiety. Wydawnictwo Brama, Poznań 1992.
[2] W: Luce Irigaray: Ciało w ciało z matką. Wyd eFKa, Kraków 2000
[3] Żanna Słoniowska: Dom z witrażem. Wydawnictwo Znak Literanova, Kraków 2015, s. 235.



Żanna Słoniowska
Wydawnictwo Znak Literanova
Kraków 2015



Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Znak.

Brak komentarzy: